The best topic

*

Wiadomości: 3
Total votes: : 1

Ostatnia wiadomość: 13 Lipiec 2024, 19:41:13
Odp: Na starość też można prowadzić ... wysłana przez StaryM

Od chwili rozstania się z muzykami Pink Floyd, Roger Waters wydał właśnie swoją czwartą katalogową płytę. Nie liczę oczywiście jego przygód z muzyką do filmów.
Każdy z jego solowych projektów naznaczony jest (oczywiście moim subiektywnym zdaniem) szczyptą geniuszu.
Nie inaczej jest z tegoroczną premierą pt. "Is This The Life We Really Want?
Polecam, posłuchajcie.
Ja jestem pod ogromnym wrażeniem.


Roger Waters  "The Pros And Cons Of Hitch Hiking" wydany 8 maja 1984 roku.
Album od strony muzycznej był jakby kontynuacją "The Final Cut". To kolejne osobiste wyznania Watersa, tylko tym razem otrzymujemy je w formie sennych  majaków. To smutna płyta podejmująca tematykę zawiedzionego faceta, poszukującego miłości i oparcia w kimś bliskim.
Muzyka pełna jakiegoś bólu, snuje się poprzerywana różnymi efektami, znanymi z płyt Pink Floyd.
Zaproszony do wsparcia muzycznego Eric Clapton uświetnił płytę kilkoma kapitalnymi solówkami.
Sporo zamieszania wywołała okładka, którą hipokryci amerykanie zakryli w części czarnym paskiem :)
To bardzo dobry album, jeden z tych który zabrałbym na bezludną wyspę.




#3 06 Czerwiec 2017, 21:42:16 Ostatnia edycja: 06 Czerwiec 2017, 22:15:27 by Darion
Okładek nie daje się powiększyć, zwłaszcza górnej...   >:(

Roger Waters "Radio KAOS" wydany 15 czerwca 1987 roku.
Ponownie Waters przedstawia nam album koncepcyjny. Tym razem o bardzo ostrej wymowie możliwości wybuchu nuklearnej samozagłady. Postrzega w nim również rolę mass mediów, jako środka do zjednoczenia ludzkości.
Muzyka wydaje się być bardziej przystępna, przebojowa a co za tym idzie łatwiejsza w odbiorze. Jest zdecydowanie osadzona w manierze radiowego amerykańskiego rocka.
Jak zwykle między utworami różne gadki, zapowiedzi, strzały i w finale płyty odliczanie do nadchodzącego końca świata.


Extra!

Ale pamiętam jak w latach 80-tych wielu śpiewało właśnie w takich (tekst) klimatach. Nie lubiłem tego. Wydawało mi się to zbyt smutne, zbyt poważne. A muzyka powinna nas cieszyć. A na poważnie to można ewentualnie już o czymś takim jak uczucia... Do koleżanki i takie tam.
Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się jak blisko było do wybuchu wojny nuklearnej w 1983 roku. Szok. A ja miałem wtedy w lecie tak udane wakacje, sama radość.

Roger Waters "Amused To Death" wydany 1 września 1992 r.
Ten album uchodzi za najbardziej dopracowane dzieło Watersa, klarował się aż cztery lata i był nagrywany w 11 studiach.
Przytoczę tutaj recenzję P. Piotra Strzyżowskiego bo muzyka i czas kiedy powstawała to bardzo ciekawa historia.

Cyt:"Sporo czasu minęło, nim Roger Waters podsunął swoim fanom nowy, zupełnie premierowy album. Częściowo dlatego, że zaangażował się w organizację koncertu w Berlinie, częściowo dlatego, że nowe kompozycje powstawały powoli.

Wkrótce po przegranym procesie z pozostałą trójką muzyków Pink Floyd Waters wpadł na pomysł napisania utworu, będącego złośliwym komentarzem poczynań Davida Gilmoura, Nicka Masona i Ricka Wrighta. Napisał ironiczny tekst, zaprojektował też okładkę będącego dopiero w fazie ogólnych planów albumu, na której karykatury dawnych kompanów miały się topić w kieliszku Martini. Ostatecznie koncepcja całkowicie się zmieniła, pojawiły się nowe utwory, zmieniła się też tematyka. Zimna wojna się skończyła, wisząca nad światem groźba nuklearnej zagłady – która dostarczyła tematu setkom piosenek, książek i filmów – odeszła (przynajmniej chwilowo) w zapomnienie. Pojawiły się za to nowe zagrożenia: banalizowanie przemocy i tragedii przez mass media, fundamentalizm religijny jako podstawa dla nowych, gwałtownych konfliktów zbrojnych, wojna w Zatoce Perskiej... Dla kogoś takiego jak Roger Waters – tematy wprost wymarzone.

Co bardzo ważne – tym razem intrygujące teksty doczekały się oprawienia w bardzo udaną muzykę. O ile wcześniej Waters traktował warstwę muzyczną nierzadko wręcz służebnie wobec tekstów, tym razem do strony kompozytorskiej nowych utworów bardzo się przyłożył: nie brakuje chwytliwych melodii, zapadających w pamięć motywów i riffów, różnych intrygujących drobiazgów aranżacyjnych.

Całość spina klamrą opowieść Alfreda Razzella – weterana I wojny światowej, który był zmuszony pozostawić na ziemi niczyjej ciężko rannego kolegę, Billa Hubbarda, nie będąc w stanie wydobyć go spod nieprzyjacielskiego ostrzału; wspomnienie wojennej tragedii powróciło, gdy wiele lat później odnalazł nazwisko Hubbarda na cenotafie poświęconym poległym żołnierzom. Brutalna rzeczywistość konfliktów zbrojnych zostaje przeciwstawiona kolorowym obrazkom w telewizji; z jednej strony krew, śmierć, trauma, z drugiej – gloryfikacja pilota, bohatera odważnego odwagą bycia poza zasięgiem przeciwnika.

Co ciekawe: o ile konflikty i spory o prawo do nazwy Pink Floyd bardziej zmobilizowały do pracy Davida Gilmoura - nagrany pod szyldem Floydów album "A Momentary Lapse Of Reason" był płytą lepszą od "Radia K.A.O.S." - tak zakończenie sporów bardziej wpłynęło twórczo na Watersa: zrelaksowani Gilmour i spółka popełnili "The Division Bell" - płytę dobrą, ale niestety tylko dobrą, zaś wolny od sądowych sporów i waśni Roger Waters stworzył album wybitny. Płyta trwa ponad 70 minut – i ani przez minutę nie nuży. W przeciwieństwie do "The Division Bell" każdy element układanki ma tu swoje miejsce, nie ma zbędnych fragmentów, nie ma nudy. Jadowicie ironiczne, typowo rockowe ,,What God Wants Part I" i ,,The Bravery Of Being Out Of Range" pięknie niesie energiczny rytm i żywiołowa gitara Jeffa Becka; równie jadowite ,,Perfect Sense" – w którym atak amerykańskiej łodzi podwodnej na platformę wiertniczą jest przedstawiony niczym telewizyjny spektakl sportowy, z komentatorem relacjonującym na żywo cały przebieg zdarzenia i publicznością chóralnie odśpiewującą ,,globalny hymn" – ,,czyż nie widzisz, że to wszystko ma doskonały sens, wyrażony w dolarach, centach, funtach, szylingach i pensach..." – zawiera jeden z najbardziej niesamowitych fragmentów płyty: delikatny klawiszowy wstęp. Zaledwie kilka dźwięków – ale, cholera, jakich dźwięków! Do tego łagodnie sobie płynące, wstrząsające ,,Watching TV". Historia młodej studentki, ofiary bestialskiej interwencji wojska na Placu Niebiańskiego Spokoju, częściowo tragicznej ofiary Historii, częściowo supergwiazdy – bo jej śmierć pokazała telewizja. A świat? A świat gapił się w ekrany telewizorów i tylko kręcił głową. A potem – o czym rzecz jasna Waters nie mógł jeszcze wiedzieć – przyznał kitajcom organizację olimpiady (ale o skurwieniu się MKOLu już jeden z redaktorów pisał). Niesamowicie zapadające w pamięć fragmenty albumu.

A już sam finał płyty jest zupełnie niesamowity. ,,It's A Miracle" zaczyna się łagodnie, spokojnie. Ale to tylko pozory: napięcie w tej ośmiominutowej kompozycji narasta z sekundy na sekundę. ,,Dzięki łasce Boga i presji rynku, ludzka rasa ucywilizowała się – to cud, prawdziwy cud..." Niesamowity jest dramatyzm tego utworu; Waters – wokalista przecież niewybitny – wznosi się tu na absolutne wyżyny. A potem przychodzi finał: łagodna instrumentalna koda, fantastycznie rozładowująca nieomal namacalne, fizycznie wyczuwalne napięcie, jakie ,,It's A Miracle" w pewnym momencie generuje. To jest właśnie to, czego zabrakło ,,The Final Cut", by stać się znakomitym albumem: dopracowanej warstwy muzycznej. A potem już tylko grande finale: utwór tytułowy. Również zaczyna się spokojnie. Powoli nabiera mocy. Aż do wybuchu ekspresji: ,,Patrzyliśmy, jak tragedia się rozwija. Robiliśmy co nam kazano: kupowaliśmy i sprzedawaliśmy; to był największy show na Ziemi, ale się skończył. Jęczeliśmy z zachwytu, ścigając się samochodami, pochłonęliśmy ostatnie słoiki kawioru, a gdzieś tam, wśród gwiazd, oko zwiadowcy wypatrzyło błyskające światełko: nasze ostatnie 'Hura!'... Ten fragment tekstu miał być pierwotnie poświęcony Gilmourowi i kompanom, ale ostatecznie znalazł się w zupełnie innym kontekście: stał się ponurym epitafium dla ludzkości, która, ogłupiona telewizją, ubawiła się na śmierć, podczas gdy badacze z kosmosu przyglądali się temu w osłupieniu. Podobnie dwadzieścia osiem lat wcześniej kosmici mieli się przyglądać nuklearnej zagładzie świata w filmie ,,Dr.Strangelove, albo jak przestałem się bać i pokochałem bombę" Stanleya Kubricka, tyle że już podczas realizacji filmu Mistrz z tej ciekawej ramy narracyjnej zrezygnował. Ciekawostką jest fakt, że na samym początku ,,Perfect Sense" Waters planował użyć sampli z filmu ,,2001: Odyseja Kosmiczna", konkretnie: przemowy umierającego HALa 9000 (,,...my mind is going, Dave... I can feel that..."), na co jednak Kubrick się nie zgodził: oficjalnie – ponieważ obawiał się precedensu i zalewu podobnych próśb o prawa do wykorzystania fragmentów ścieżek dźwiękowych swoich filmów, nieoficjalnie – bo ciągle był urażony, że Roger Waters ponad dwadzieścia lat wstecz nie zgodził się na użycie utworu ,,Atom Heart Mother" w filmie ,,Mechaniczna pomarańcza". Waters przejrzał podstęp – ostatecznie parę lat wcześniej hiphopowy zespół The 2 Live Crew zgodę na zsamplowanie głosu wietnamskiej prostytutki z ,,Full Metal Jacket" bez problemu otrzymał – i zamieścił na płycie, odtwarzany od tyłu, sarkastyczny komentarz pod adresem Kubricka. Oberwało się też Bobowi Ezrinowi, niedoszłemu producentowi ,,Radia K.A.O.S.", który ostatecznie wybrał współpracę z Davidem Gilmourem nad ,,A Momentary Lapse Of Reason": w utworze ,,Too Much Rope"  (kolejnej w swoim dorobku poruszającej balladzie) Waters stwierdził: ,,Każdy ma swoją cenę, Bob, ty okazałeś się wyjątkowo tani...", i Andrewowi Lloyd-Webberowi, który rzekomo pożyczył sobie jeden z motywów z suity "Echoes".

Obok Jeffa Becka i wiernego Andy'ego Fairweather-Lowa mamy na płycie gościnny udział m.in. znakomitego basisty jazzowego Johna Patitucciego, (wtedy) byłego członka Eagles, Dona Henleya (obaj występują w ,,Watching TV"), byłego klawiszowca Free Johna Bundricka, perkusisty Toto Jeffa Porcaro, gitarzystów Steve'a Lukathera, B.J.Cole'a i Geoffa Whitehorna. Wysiłek się opłacił: powstała dopracowana tak muzycznie, jak i tekstowo, znakomita płyta. Teraz robi takie samo wrażenie, jak wtedy, gdy miałem okazję zapoznać się z nią pierwszy raz."

Dodam jeszcze od siebie że "Amused To Death" to ulubiony przedmiot sporów melomanów w którym jedni słyszą scenę 3D a inni nie :)


#9 02 Lipiec 2017, 17:43:17 Ostatnia edycja: 02 Lipiec 2017, 17:57:21 by WOY
Roger Waters "Is This The Life We Really Want?"  wydany 2 czerwca 2017 r.
Już na samym wstępie zaznaczę, że jest to płyta dla najbardziej zagorzałych wielbicieli talentu Watersa.
Ponownie w warstwie tekstowej stykamy się z frustracjami artysty i jest to podane w formie starego Pink Floyd, mniej więcej z okresu "Animals". Kompozycje snują się podobne do siebie i brak tu przebojowości poprzednich albumów.
Płyta jest bardzo stonowana i raczej ponura w odbiorze.
Cyt:
      "Dobrze sytuowany biały mężczyzna, będący na dodatek milionerem i gwiazdą rocka, ma oczywiście inne problemy niż trzyletni syryjski chłopiec, który tonie w Morzu Śródziemnym podczas próby przedostania się do Grecji na pontonie – lecz pewne kwestie poruszane przez Watersa są po prostu uniwersalne. Gatunki wymierają, klimat staje się coraz bardziej nieprzewidywalny, społeczeństwa i architektura obracają się w pył na skutek wojen, bankierzy tyją na kawiorze i szampanie, uprzywilejowani dorabiają się kosztem biedoty, kultura chamieje, media piorą mózgi i dusze, a internet sprzyja oszustom i handlarzom żywym towarem."

Miłym akcentem do polskiego wydania jest wkładka z przetłumaczonymi  tekstami.